index.phpnews.phpkorona.phpprasa.phpsponsorzy.phpkontakt.php

CHO OYU


Himalaizm

Anna Czerwińska o zdobywaniu Cho Oyu, swego szóstego ośmiotysięcznika: "Ta góra, leżąca na granicy tybetańsko-nepalskiej, stała się poligonem wypraw komercyjnych. Jest zadeptywana, wręcz gwałcona. Ludzie nie mają do niej żadnego szacunku".


DHAULAGIRI 2008
K2/BROAD PEAK 2007
MAKALU 2006
K2 TEAM EXPEDITION 2005
GASHERBRUM II 2003
AMA DABLAM 2002

CHO OYU 2001

LHOTSE 2001
SHISHA PANGMA 2000
EVEREST 2000


Anna Czerwińska wróciła z zakończonej sukcesem wyprawy na Cho Oyu (8201 m). Polska alpinistka weszła na szczyt drogą pierwszych zdobywców, od strony tybetańskiej. Nie używała tlenu z butli. Czerwińska przyleciała do kraju opalona i tryskająca energią. Oto jej opowieść o wspinaczce na Cho Oyu.

Jesienią było bardzo dużo wypraw. Ta góra, leżąca na granicy tybetańsko-nepalskiej, jako niski ośmiotysięcznik, stała się poligonem wypraw komercyjnych. Jest zadeptywana, wręcz gwałcona. Ludzie nie mają do niej żadnego szacunku. Byłam zniesmaczona obrazkami, jakie widziałam. Przechodziłam obok klienta ekspedycji, który uzbrojony w maskę tlenową zsuwał się na tyłku w łatwym terenie asekurowany na sztywnej linie przez Szerpę, jak worek na postronku. Zagadałam do mijanej na stoku kobiety. Zero kontaktu. Szerpowie ją sprowadzali. Szła jak automat. Była chyba już w innym świecie.

Normalnie na tak niski ośmiotysięcznik nie wchodzi się na tlenie. A tu pełno turystów biega po Cho Oyu jak jacyś kosmici w maskach. Ci, co jadą na oddalony o 28 km Everest, jakoś nabrali respektu po nagłośnionych przez media tragediach i chociaż umieją poruszać się po stromym lodzie. Tutaj jedyny na tej drodze pięciometrowy serak stał się tak trudnym progiem do pokonania, że już go prawie nie było widać spod ubezpieczeń i dziwnych konstrukcji, które miały ułatwić przejście.

W tym tłumie panowała jakaś dziwna niefrasobliwość i znieczulica. Uczestnik wyprawy koreańskiej po dotarciu do bazy na wysokość 5700 m źle się poczuł, więc położył się w namiocie. Leżał i leżał, nikt nim się nie interesował przez kilka dni. Wreszcie zmarł. Niedopatrzenie. Ja oglądam wszystkich dookoła. Zmierzyłam jednemu Norwegowi ciśnienie i podniosłam alarm. Wygoniłam go na dół. Ledwie zszedł. Towarzyszący mu kolega po drodze musiał prosić o pomoc Chińczyków w dowleczeniu chorego niżej. Napotkana lekarka potwierdziła moje przypuszczenia - Norweg miał obrzęk płuc.

O ataku na World Trade Center dowiedzieliśmy się od Rusella Brice'a, organizatora wypraw komercyjnych. W bazie zapanowała żałoba i niepewność. Jedni chcieli natychmiast wracać do domów. Inni, pamiętając losy wyprawy niemieckiej na Nanga Parbat (opisane przez Heinricha Harrerę w książce "Siedem lat w Tybecie" i sfilmowane parę lat temu), którą II wojna światowa zastała w Himalajach, zastanawiali się, co mogą zrobić, żeby przeczekać kolejną światową zawieruchę w górach. W końcu wszyscy wspinaliśmy się dalej.

Na szczyt poszłam z Szerpą Pasangiem, którego od kilku już wypraw wynajmuję do pomocy w transporcie ekwipunku i zakładania obozów. Po kilku dniach pięknej pogody zaczął padać śnieg. Wśród wypraw wybuchła panika, że kończy się szansa wejścia na wierzchołek. Ja też jej nieco uległam i wyruszyłam z III obozu (7500 m) zbyt wcześnie, o godzinie pierwszej piętnaście nad ranem. Przed nami już było widać światełka latarek. Zaczął wiać wiatr. Było strasznie zimno.

Dotąd sama finansowałam swoje wyprawy. Tylko raz, podczas jednej z moich prób wejścia na Everest, pomógł mi sponsor. Nie przywiozłam wówczas żadnych zdjęć, ponieważ obydwaj przygodnie poznani wspinacze, którzy na moją prośbę robili mi zdjęcia swoimi aparatami, zginęli na stokach Everestu. Teraz także wsparł mnie sponsor. Bardzo chciałam wypełnić zobowiązania i kiedy było już jasno, niedaleko szczytu, zaczęłam wyciągać proporczyki do zdjęć. Na mrozie popękały usztywniające je stelaże. Próbując je poskładać, musiałam na chwilę zdjąć rękawiczki. Straciłam czucie w palcach. Z tego wszystkiego nie wyjęłam na szczycie jedwabnej szarfy, na której wcześniej napisałam po angielsku: "Dziękuję ci Cho Oyu. Anna". Na wierzchołku łopotały na wietrze modlitewne tybetańskie chorągiewki. Powietrze było pełne kłujących lodowych igiełek. Nawet słońce prześwietlające mgłę było lodowate.

Przeprowadziłam eksperyment. Ciba Vision dała mi soczewki kontaktowe, których można nie zdejmować miesiąc. Mam minus 10 dioptrii. Normalnie nosiłam grube okulary, w których obraz jest zmniejszony, a do tego pod goglami szkła zaparowują i zamarzają. Soczewki kontaktowe dały mi wielką swobodę poruszania się. Bałam się, jak zachowają się na dużej wysokości i mrozie, myślałam, czy nie stracę wzroku, więc w kieszeni trzymałam też okulary. Moje doświadczenia są na tyle nowe, że już zaproszono mnie na kongres okulistyczny.

Dlaczego dzwoniąc do Warszawy z bazy powiedziałam, że weszliśmy na szczyt 24, a nie zgodnie z prawdą 25 września? Nie mieliśmy na zegarkach datomierzy, dni trzeba było liczyć "na piechotę". Już odkładając słuchawkę zdałam sobie sprawę, że się pomyliłam. Żal mi wtedy było następnych 10 dolarów za minutę rozmowy. Pomyślałam, że jakoś to w kraju odkręcę.

Co dalej? Trudno teraz powiedzieć, na co pozwoli sytuacja międzynarodowa, ale chciałabym na wiosnę spróbować wejść na Makalu od nepalskiej strony, latem na dwa Gasherbrumy w Pakistanie, jesienią na Dhaulagiri albo Annapurnę w Nepalu. Jak wejdę na dziesięć ośmiotysięczników, to będzie już dość. Potem ryby, grzyby i jagody... No, może jeszcze spróbuję na kolejny - po raz czwarty K2?

Po powrocie do Kathmandu w hotelu czekał na mnie faks: "Baby, ach te baby, czymże bez was byłby świat?" Dopiero tutaj w kraju, kiedy oglądam telewizję, dociera do mnie, czym naprawdę może być ten świat...

Wysłuchała Monika Rogozińska


do góry:.
Copyright (C) 2005-2010 Szkoła Górska. All rights reserved.