Anna Czerwińska wróciła z zakończonej sukcesem wyprawy na Cho Oyu (8201
m). Polska alpinistka weszła na szczyt drogą pierwszych zdobywców, od
strony tybetańskiej. Nie używała tlenu z butli. Czerwińska przyleciała do
kraju opalona i tryskająca energią. Oto jej opowieść o wspinaczce na Cho
Oyu.
Jesienią było bardzo dużo wypraw. Ta góra, leżąca na granicy
tybetańsko-nepalskiej, jako niski ośmiotysięcznik, stała się poligonem
wypraw komercyjnych. Jest zadeptywana, wręcz gwałcona. Ludzie nie mają do
niej żadnego szacunku. Byłam zniesmaczona obrazkami, jakie widziałam.
Przechodziłam obok klienta ekspedycji, który uzbrojony w maskę tlenową
zsuwał się na tyłku w łatwym terenie asekurowany na sztywnej linie przez
Szerpę, jak worek na postronku. Zagadałam do mijanej na stoku kobiety.
Zero kontaktu. Szerpowie ją sprowadzali. Szła jak automat. Była chyba już
w innym świecie.
Normalnie na tak niski ośmiotysięcznik nie wchodzi się na tlenie. A tu
pełno turystów biega po Cho Oyu jak jacyś kosmici w maskach. Ci, co jadą
na oddalony o 28 km Everest, jakoś nabrali respektu po nagłośnionych
przez media tragediach i chociaż umieją poruszać się po stromym lodzie.
Tutaj jedyny na tej drodze pięciometrowy serak stał się tak trudnym
progiem do pokonania, że już go prawie nie było widać spod ubezpieczeń i
dziwnych konstrukcji, które miały ułatwić przejście.
W tym tłumie panowała jakaś dziwna niefrasobliwość i znieczulica.
Uczestnik wyprawy koreańskiej po dotarciu do bazy na wysokość 5700 m źle
się poczuł, więc położył się w namiocie. Leżał i leżał, nikt nim się nie
interesował przez kilka dni. Wreszcie zmarł. Niedopatrzenie. Ja oglądam
wszystkich dookoła. Zmierzyłam jednemu Norwegowi ciśnienie i podniosłam
alarm. Wygoniłam go na dół. Ledwie zszedł. Towarzyszący mu kolega po
drodze musiał prosić o pomoc Chińczyków w dowleczeniu chorego niżej.
Napotkana lekarka potwierdziła moje przypuszczenia - Norweg miał obrzęk
płuc.
O ataku na World Trade Center dowiedzieliśmy się od Rusella Brice'a,
organizatora wypraw komercyjnych. W bazie zapanowała żałoba i niepewność.
Jedni chcieli natychmiast wracać do domów. Inni, pamiętając losy wyprawy
niemieckiej na Nanga Parbat (opisane przez Heinricha Harrerę w książce
"Siedem lat w Tybecie" i sfilmowane parę lat temu), którą II wojna
światowa zastała w Himalajach, zastanawiali się, co mogą zrobić, żeby
przeczekać kolejną światową zawieruchę w górach. W końcu wszyscy
wspinaliśmy się dalej.
Na szczyt poszłam z Szerpą Pasangiem, którego od kilku już wypraw
wynajmuję do pomocy w transporcie ekwipunku i zakładania obozów. Po kilku
dniach pięknej pogody zaczął padać śnieg. Wśród wypraw wybuchła panika,
że kończy się szansa wejścia na wierzchołek. Ja też jej nieco uległam i
wyruszyłam z III obozu (7500 m) zbyt wcześnie, o godzinie pierwszej
piętnaście nad ranem. Przed nami już było widać światełka latarek. Zaczął
wiać wiatr. Było strasznie zimno.
Dotąd sama finansowałam swoje wyprawy. Tylko raz, podczas jednej z moich
prób wejścia na Everest, pomógł mi sponsor. Nie przywiozłam wówczas
żadnych zdjęć, ponieważ obydwaj przygodnie poznani wspinacze, którzy na
moją prośbę robili mi zdjęcia swoimi aparatami, zginęli na stokach
Everestu. Teraz także wsparł mnie sponsor. Bardzo chciałam wypełnić
zobowiązania i kiedy było już jasno, niedaleko szczytu, zaczęłam wyciągać
proporczyki do zdjęć. Na mrozie popękały usztywniające je stelaże.
Próbując je poskładać, musiałam na chwilę zdjąć rękawiczki. Straciłam
czucie w palcach. Z tego wszystkiego nie wyjęłam na szczycie jedwabnej
szarfy, na której wcześniej napisałam po angielsku: "Dziękuję ci Cho Oyu.
Anna". Na wierzchołku łopotały na wietrze modlitewne tybetańskie
chorągiewki. Powietrze było pełne kłujących lodowych igiełek. Nawet
słońce prześwietlające mgłę było lodowate.
Przeprowadziłam eksperyment. Ciba Vision dała mi soczewki kontaktowe,
których można nie zdejmować miesiąc. Mam minus 10 dioptrii. Normalnie
nosiłam grube okulary, w których obraz jest zmniejszony, a do tego pod
goglami szkła zaparowują i zamarzają. Soczewki kontaktowe dały mi wielką
swobodę poruszania się. Bałam się, jak zachowają się na dużej wysokości i
mrozie, myślałam, czy nie stracę wzroku, więc w kieszeni trzymałam też
okulary. Moje doświadczenia są na tyle nowe, że już zaproszono mnie na
kongres okulistyczny.
Dlaczego dzwoniąc do Warszawy z bazy powiedziałam, że weszliśmy na szczyt
24, a nie zgodnie z prawdą 25 września? Nie mieliśmy na zegarkach
datomierzy, dni trzeba było liczyć "na piechotę". Już odkładając
słuchawkę zdałam sobie sprawę, że się pomyliłam. Żal mi wtedy było
następnych 10 dolarów za minutę rozmowy. Pomyślałam, że jakoś to w kraju
odkręcę.
Co dalej? Trudno teraz powiedzieć, na co pozwoli sytuacja międzynarodowa,
ale chciałabym na wiosnę spróbować wejść na Makalu od nepalskiej strony,
latem na dwa Gasherbrumy w Pakistanie, jesienią na Dhaulagiri albo
Annapurnę w Nepalu. Jak wejdę na dziesięć ośmiotysięczników, to będzie
już dość. Potem ryby, grzyby i jagody... No, może jeszcze spróbuję na
kolejny - po raz czwarty K2?
Po powrocie do Kathmandu w hotelu czekał na mnie faks: "Baby, ach te
baby, czymże bez was byłby świat?" Dopiero tutaj w kraju, kiedy oglądam
telewizję, dociera do mnie, czym naprawdę może być ten świat...
Wysłuchała Monika Rogozińska